Na Promie na wyspę bardzo dużo młodych ludzi. Ja stoję na zewnątrz gapiąc się nieznużenie na dwa wulkany. Młody chłopak obok mnie wyciąga butelkę rumu z plecaka i ją przechyla. Po chwili patrzy na mnie i pyta... Es Gringo? Odpowiadam, że nie, że z Europy... Na to słyszę, że jednak tak, Gringo bo biały w krótkich spodenkach. W ameryce środkowej latynosi noszą krótkie spodenki tylko na plaży. W innych okolicznościach wygląda to conajmniej niestosownie a raczej głupio.
Chłopak przedstawia się, mówi że jest raperem i będzie śpiewał dla Pani Burmistrz na wyspie. Trochę się stresuje, stąd ten rum- trzeba się jakoś rozgrzać, mówi.
Charri Bam opowiada o rekinach w jeziorze, że te najbardziej agresywne, Tiburones Blancos też można tutaj spotkać. Googluje to później i rekiny rzeczywiście są, ale Great White Shark nie... no przynajmniej nie udokumentowano nigdy takich przypadków. Jakkolwiek rekiny w jeziorze słodkowodnym to i tak dość zasakujący dla mnie fakt. Charri wymienia się ze mną facebookiem i zaprasza na swój koncert.
Lądujemy na wyspie w miejscowości Moyogalpa, największej na wyspie. Nie miałem zarezerwowanego hostelu, znajomy polecił mi hostel Yogi. Gdzie był nie wiedziałem. W porcie zaczepia mnie jakiś chłopak na motorze i pyta się czy nie szukam zakwaterowania. Zaprzeczam i pytam się tylko czy wie któredy do hostelu Yogi. Mówi, że hostel jest właśnie jego i że mnie podwiezie na swoim krossowym motorze. Dziękuje za propozycje, chce się najpierw przejść po miasteczku. Nad głównym drogą nad horyzontem pięknie góruje wulkan Concepcion, aktywny, ostatnia erupcja nie tak dawno bo w 2005. Główna ulica zaczyna się przy porcie i ciągnie się jakieś 800m pod górę, w stronę wulkanu. Na końcu drogi mały park i kościół katolicki.
Na wyspie wszystko jakby brudne i nie zadbane, nie ma tutaj na szczęście jeszcze wypasionych hotelów. Zaczyna mi się bardzo podobać. Hostel to trochę szopka, brudne niemalowane od lat ściany, wszystko się sypie. Jest klimatydznie :) Łóżka dla odmiany bardzo wygodne i każde ma wiatrak do swojego użytku. Robinson jest synem właściciela, jednym z czterech. Nauczył się angielskiego od wolontariusza z USA. Obecnie sam uczy innych. Jest osobą której nie sposób nie lubić.
Po całym dniu podróży, 6 autobusach, 2 taksówkach i promie biorę prysznic i idę do poleconej przez robinsona "restauracji". Kilka starych plastikowych krzeseł stół na 3 nierównych nogach i Grill- palenisko z najlepszym kurczakiem na wyspie :) Do tego domowo robione chipsy z bananów i gromadka psów czekająca na kości. Rachunek za kolacje tak niski, że aż drażni sumienie.
Wracam do Hostelu i poznaje Petera. Jest Surferem z Livigno we Włoszech. Jak miał 19 lat kupił bilet do Brazylii, spakował deskę, plecak i od tego czasu jest w podróży. Pracował tak długo jak wiza pozwoliła, jako murarz w Australii. We Włoszech zimą pracuje jako ratownik na stokach narciarskich. Opowiada jaką to sympatią darzy Polaków... Przyjeżdża ich do Livigno bardzo dużo. Ale Peterl mówi, że my nie rozumiemy, że na nartach nie należy pić dużo wódki... "and then I have to carry them, they are all big, tall, fat people". W kręconych włosach, gestykulując, wytatuowany, nie byłby Włochem gdyby nie wspomniał o polskich kobietach;). Przegadaliśmy jednym tchem z godzinę. Peter spędził całkiem niedawno 13 miesięcy w Chile. Kupił jakieś Kombi za 1500$ wyrzucił tylne siedzenia, wsadził materac do spania, palniki z gazem do gotowania i bagażnik na deskę. Latem surfował na południu Chile, zimą przenosił się na pustynną północ. Przez ponad rok jedyne co robił to łowił ryby i łapał fale w Pacyfiku. Poszliśmy razem na piwo i ustaliliśmy, że powinniśmy razem wejść na ten cholerny wulkan.
Następnego dnia z rana, chcę wypożyczyć rower i objechać wyspę. Rozmawiam z Robinsonem, okazuje się, że jego tata wypożycza motory turystom. W wypożyczalni młodszy brat Robinsona zadaje pytanie: Que quieres: un scooter o una Montańera?. Odpowiadam bez zastanowienia Montańera!200cm3 (motor krossowy). Prawo jazdy na motor oczywiście nie mam, przejeżdziłem w ostatnim czasie 2 miesiące w Azji ale na... skuterze. A na motorze to ostatnio jakieś 15 lat temu starą Jawą 60 cm3 gdzieś po łące na wsi. Brat Robinsona wręcza mi mapkę wyspy i pokazuje miejsce wokół wulkanu Madera i wspomina, że tam jest niebezpiecznie, dużo kamieni i nie warto jechać. Już wiem, że to będzie pierwsze miejsce w które pojadę ;) Po chwili pojawia się Robinson i udziela krótkiej lekcji jazdy. Jedynka na dół, 2,3,4 w górę. Motor gaśnie mi 3 razy. Za trzecim razem odjechałem i już nie wróciłem. Chce objechać całą wyspę, zrobić taką ósemke. Główna droga na Isla Ometepe wyłożona jest na całej długości brukiem. Najciekawiej jest z niej zjechać, zobaczyć jak mieszkają/ żyją lokalni ludzie. Pierwsza wieśniacka zagroda otoczona płotem z kaktusa. Ciekawskie ale uśmiechnięte spojrzenia mieszkańców. Płot tak mi się spodobał, że proszę o zdjęcię, argumentując tym, że tego w Polsce nie mamy... a szkoda.
Dalej ruszyłem w stronę Playa Santo Domingo, jest to "centrum turystyczne" wyspy. Znajduje się tu długa, piaszczysta plaża, wzdłuż których ulokowane są hostele i pensjonaty. Nie ma ich jakoś przesadnie dużo, ale są. Pojeżdziłem sobie trochę na plaży. Kilka kobiet akurat robiło pranie w jeziorze. Poza tym ani jednej żywej duszy. A z plaży świetny widok na wulkan Madera... no przesadziłem trochę, wulkan trochę zawieszony w chmurach. Po kolejnych kilku km. droga brukowa się skończyła i ustąpiła miejsce kamieniom i pagórkom. Co to na mnie, mam już w końcu z godzinę doświadczenia na krosówce. Jechałem trochę szybciej niż nakazywał rozsądek, czego bardzo pożałowałem. W pewnym momencie zauważyłem dwie, naprawdę spore iguany o jaskrawo zielonym kolorze. Bardziej coś na kształt bajkowych smoków niż zwierząt. Nie zdążyłem wyhamować i wyjąć aparatu, Iguany uciekły. Miałem naprawdę dużo szczęścia, nawet tutaj Iguany są rzadko spotykane. Dziecko szczęścia.
Są to bardzo agrarne tereny, co krok wieśniacy wracający z maczetami z pracy w polu, albo kobiety z rybami, w jakiś fajny sposób poprzywiązanymi do gałązek. Jest ok.12, pora obiadowa. Taki podział obowiązków. Nie mam przy sobie nic do picia, upał niemiłosierny, jeżdżę sobie już tak 2 godziny, frajda niesamowita. W końcu jakiś sklepik wiejski. Można kupić Coca-Cole i półmetrowe maczety za jakieś 5$. Zastanawiam się nad jedną, ale po rozmowie z Panią ze sklepu dochodzimy do wniosku, że może jednak nie wpuszczą mnie do samolotu z taką pamiątką. To znaczy ja doszedłem do takiego wniosku, Pani powiedziała, że nie będzie problemu i chętnie maczetę sprzeda.
Jadąc dalej mijam Los Angeles, zatrzymuje się na pogawędkę i fotkę z chłopakami z maczetami. Kusi mnie, żeby wejść zobaczyć jak mieszkają tutaj ludzi. Z drugiej strony nie chcę pchać się "z brudnymi butami" komuś do domu. Po drodzę mijam jakąś odosbnioną chatkę, trochę inną od wszystkich. Ta jest nowa, co potwierdzają dzieciaki bawiącę się obok. Chatka ma 2 lata, dwa pomieszczenia: kuchnię i sypialnię. Dzieciaki pobiegły gdzieś i przyniosły rękawicę basebollową i piłkę, jakby chcąc się pochwalić. Jeszcze tego nie wiedziałem, ale baseball amerykański w Nikaragui to sport nr.jeden.
To był piękny dzień, do końca dnia przejechałem całą wyspę. Wolność, wiatr we włosach (jak się je ma), uśmiechnięci ludzi dookoła i krajobrazy od których nie chce się oderwać oka. Nie chciałem stamtąd wracać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz